Ale
jestem świadomy, że nie zwiastowałem im należycie Dobrej Nowiny o Jezusie
Chrystusie, o krzyżu, pokucie, nawróceniu, narodzeniu na nowo i o Duchu Świętym,
zesłanym jako pocieszyciel i obrońca. Tyle razy już stawałem wobec Świadków
Jehowy. Kiedyś (mówię o czasie po moim nawróceniu) po prostu opędzałem się od
nich. Później zdałem sobie sprawę, że powinienem rozmawiać z nimi o mojej
wierze w Jezusa Chrystusa i w Jego Słowo. Ale dopiero niedawno w modlitwie
dotarło do mnie, że to ja jako Jego uczeń powinienem być w tych rozmowach stroną
aktywną, zwiastującą Ewangelię, przekonującą o konieczności uwierzenia w Jezusa
Chrystusa.
Wydaje
się, że jako chrześcijanie mamy ciągle gdzieś „z tyłu głowy” nakaz naszego
Pana, by iść na cały świat i głosić Prawdę. Jak to wygląda w praktyce? Do mnie
dotarło jakiś czas temu, że wyłączamy często ten nakaz, kiedy za drzwiami
spotykamy dwójkę młodych ludzi z Biblią Nowego Świata w rękach. Dlaczego tak się
dzieje? Przecież dobrze wiemy z naszych doświadczeń, jak trudno namówić ludzi
na rozmowę o Bogu. Czy sytuacja, w której to właśnie nieznający Pana ludzie
sami pukają do nas by taką rozmowę odbyć, nie jest idealna i wręcz wymarzona
dla głoszenia Jezusa Chrystusa? A może nasze wycofywanie się w tej sytuacji tak
naprawdę obnaża nasz brak gotowości i żywego pragnienia ewangelizowania?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz